Miałam ostatnio przywilej zamieszkiwania w Meksyku wraz z indiańskim plemieniem Wixarika. Lud ten odparł wpływy hiszpańskie i zachował tym samym swoją rdzenną kulturę przez tysiące lat. Mieszkańcy tej wioski żyją w wyjątkowo trudno dostępnym miejscu, usytuowanym w górach Sierra Madre Oxidental, w domkach z gliny lub cegły. Sadzą kukurydzę, którą nazywają świętym ziarnem. Jest to ich podstawowe pożywienie, dar od Słońca i dar dla bogów. Kukurydzy jest tam aż pięć rodzajów, a każdy z nich odpowiada innemu elementowi natury. Ze świętego ziarna robią mąkę, a z mąki tortille. Oprócz przygotowywania pożywienia dla rodziny, życie Indian Huichola obraca się wokół ceremonii.

W naszej zachodniej kulturze wspólne celebrowanie przybrało formę picia w barach, koncertów, czy tańczenia na festiwalach. U Huichola celebracje mają natomiast wymiar duchowy. Przyświeca im wyższy cel: dziękowanie bogom za plony, dziękowanie Słońcu, i Ziemi za życie, za kukurydzę, rośliny, wodę, za dzieci i dobre zdrowie. Ceremonie polegają na ofiarowywaniu bogom zwierząt, ozdobionych wstążkami świeczek oraz misek z tykwy, w których wnętrzu wylepione są woskowe postaci członków rodziny oraz świętych zwierząt. Po ofiarnym zabiciu zwierzę jest dzielone na części i rozdawane mieszkańcom wioski. Z całego jego ciała przygotowywana jest zupa, którą – wraz z plackami tortilli – jedzą wszyscy zgromadzeni. Nad istotą, która ma być złożona w ofierze przez kilka dni odbywają się modlitwy. Jest ona dla nich święta jeszcze za życia i miałam wrażenie, że była już w innym wymiarze na dwa dni przed zabiciem.

W czasie składania ofiar Huichola modlą się i śpiewają. Na początku tworzą ognisko, do którego każdy dokłada drewna. Energia zgromadzonych – zbierana przez szamana (Marakame, „człowieka wiedzy”), który prowadzi ceremonię – oddawana jest duchowi ognia , a energia ognia zasila zgromadzonych. Szamani używają piór do kierowania przepływu energii w określone miejsce i w określonym celu. Po przygotowaniu przestrzeni, wznieceniu świętego ognia, modlitwach i ofiarowaniu zwierzęcia, mają miejsce tańce i różnego rodzaju obrzędy związane z oddawaniem czci i dziękczynnym świętowaniem. Wszędzie rozchodzi się zapach kadzideł – żywicy (copal). Marakame co jakiś czas śpiewa modlitwy. Uczestnicy ceremonii składają w ofierze przyozdobione wstążkami świeczki.

Huichola kultywują coś, co my dawno już zatraciliśmy: poczucie wspólnoty, łączność z duchowym wymiarem oraz z naturą.

Dla wielu z nas religia straciła już dawno swój duchowy i mistyczny wymiar. Stała się częścią kultury albo szopką bez znaczenia.

Jednak, jak wynika z badań, ludzie, którzy wierzą w siłę wyższą są szczęśliwsi. Czy można to jednak powiedzieć o polskim społeczeństwie? O narodzie, w którym poczucie winy i waga cierpienia wpisane są w religię, wynoszone na piedestał jako cnoty najwyższe? Mówiąc o wierze wielu z nas wzdryga się. Przypominamy sobie nużące lekcje religii i zakłamanych księży, przydługie kazania, z których nic nie wynikało, gdyż każdy po mszy i tak robił swoje (a działania te zazwyczaj nie miały wiele wspólnego z miłością). Dla niejednego z nas religia to rytuały bez głębszego znaczenia lub opowieści, w które trudno uwierzyć. Niemniej, współczesna nauka coraz bardziej zbliża się do uwzględnienia wymiarów czy też zjawisk nie do końca możliwych do wyjaśnienia w naukowy sposób. Nasza stara wiara nie działa. Bóg (a właściwie nasza monoteistyczna koncepcja Boga) też często nie do końca nam pasuje. Skłaniamy się coraz bardziej ku ateizmowi lub rozumieniu Boga jako całość egzystencji, nie zaś spersonifikowanego, oddzielnego bytu, który patrzy na świat z góry. Jest to koncepcja bliższa buddyjskiej filozofii, jednakże gdy próbujemy zrozumieć buddyzm, też często nie do końca nam się to udaje ze względu na odmienność kulturową. Często nie chcemy zagłębiać się w kolejną ścieżkę ze wszystkimi jej rytuałami, ponieważ już na samym początku widzimy w niej nieścisłości. Rezygnując z katolickich obrządków nie chcemy pakować się w następne, których nie czujemy, no chyba że pociąga nas w nich ich egzotyczność. Kończymy więc błąkając się pomiędzy różnymi ścieżkami rozwoju duchowego, warsztatami, yogą (z której przyjmujemy głównie ćwiczenia, nie zaś, zbyt wymagająca filozofię). Próbujemy odnaleźć swoją prawdę i albo udaje nam się sklecić coś sensownego z wielorakich ścieżek, albo rezygnujemy i staramy się żyć chwilą obecną, nie zagłębiając się nadmiernie w sens życia. Niektórym się to udaje, a niektórzy, przytłoczeni ilością wyzwań, gubią się popadając w bezradność. Nie wiemy jakimi wartościami się kierować przy dokonywaniu wyborów, nie wiemy co jest słuszne, a co nie, nie wiemy jak określać swoje granice i potrzeby, ponieważ nie mamy sprecyzowanego systemu wartości.

Kreacja swojej własnej ścieżki duchowej, filozofii życiowej czy systemu wierzeń opartego na własnych doświadczeniach nie jest łatwym zadaniem. Nie ma tu drogowskazów. Raz po raz gubimy się we mgle. Nie wiemy co jest dobre, a co złe. Uruchamiają się w nas stare, utarte schematy („powinnaś”) oraz nowe, wyzwolone podszepty („A dlaczego by nie?…”). Skąd mamy wiedzieć, co jest słuszne, dobre, moralne?… Kto nas osądzi z naszych uczynków na końcu drogi? Być może nikt? Być może budujemy swoją karmę (zakładając, że w nią wierzymy), a może życie to po prostu dżungla i wieczna walka o przetrwanie? Może wygrywa ten, kto ma najwięcej pieniędzy, najwięcej dzieci, jak tłumaczy to biologiczne podejście do sensu życia. Dzięki bogactwu możemy przecież pomagać innym i zapewniać dobrobyt rodzinie, dzięki niemu dbamy o własny klan…

Nasze depresje i nerwice spowodowane są w dużej mierze brakiem ustabilizowanej filozofii życiowej i – co za tym idzie – struktury wartości. Traktując religię jedynie jako część kultury czy też mało istotną podszewkę naszego życia, nie zagłębiamy się w jej duchowe i mistyczne aspekty. Odrzucając ją nie wiemy, czego powinniśmy się trzymać, co stanowi dla nas wartość. Zewsząd otacza nas chaos różnorakich koncepcji, w których się gubimy.

Osoby pytane o wartości, z reguły wymieniają bycie dobrym człowiekiem, rodzinę i miłość. Gdy jednakże zapytam: „Co to znaczy być dobrym człowiekiem?”, to otrzymuję odpowiedź: „Być pomocnym dla innych”. Starając się zgłębić motywy niesienia pomocy odkrywamy, iż stoi za nim często albo brak asertywności, albo chęć zmiany złego i niesprawiedliwego świata na lepszy albo też potrzeba poczucia się dobrze samemu ze sobą. Chętnie zmienilibyśmy także ludzi, których nie lubimy. Co kryje się za tym, że jestem dobra i czy naprawdę taka jestem? Dobrym nie wystarczy przecież się czuć! Trzeba włożyć trochę wysiłku, aby prawdziwie zrobić coś dla innych i aby nie mieć przy tym żadnych oczekiwań. Nie dlatego, że chcemy poczuć się kochani albo uciszyć wycie swego wygłodniałego ego, lecz z miłości. No właśnie, czy ktoś z nas może podać jej definicję? Robić coś z miłości do kogoś, zapominając o swoich potrzebach – czy to jest miłość? Jak ma się miłość do innych, względem miłości do siebie samych? Mówienie „nie”, określanie swoich granic – czy to czyni ze mnie egoistkę?… Podążanie za swymi marzeniami i pozostawienie w kraju części rodziny – czy to jest miłość do siebie i brak miłości do nich?… Któż z nas nie ma takich rozterek. Chcemy być dobrzy, a potem… okazuje się, że inni wcale tak do końca o nas nie myślą. O co właściwie w tym wszystkim chodzi?

Przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji albo jakiegokolwiek działania – mniej lub bardziej świadomie – każdy z nas kieruje się tym, co jest dla niego ważne, swoimi wartościami i celami. To one nadają kierunek naszym działaniom. Nie ma jednej dobrej ścieżki, nie ma jednego dobrego celu – chyba, że postanowimy podążać ścieżką religijną. Wówczas wiemy dokładnie, co robić i po co. Religie zapewniają nam strukturę i dają prosty cel, dzięki czemu czujemy się bezpiecznie. Przestrzeganie przykazań gwarantuje nam osiągnięcie celu – pójście do nieba. Każda religia daje wytyczne i – nie oszukujmy się – jest nam łatwiej, gdy je mamy. Życie nagle staje się prostsze. Jak to pisał Fromm w „Ucieczce od wolności”, przeraża nas wolność i to, że możemy robić co tylko chcemy. Wolimy mieć narzucone z góry wskazówki, zasady i wyłożone jak na tacy: to jest dobre, a to jest złe. Czujemy się wtedy spokojniej. Problem zaczyna się wówczas, gdy coś nam w naszej religii nie pasuje, gdy wyłapujemy sprzeczności, gdy nie chcemy już bezmyślnie odbębniać obrzędów, w których nie widzimy głębszego znaczenia.

Rzadko kiedy sięgamy głębiej, w mistyczną naturę religii, aby zrozumieć faktyczne znaczenie obrzędów, zasad, teologii; aby sięgnąć do korzeni i ich prawdziwego sensu. Okazuje się, że dla większości wyznań stanowi to sferę wspólną. Co więcej, zagłębiając się w mistycyzm religijny oraz znaczenie obrzędów napotykamy z reguły w swych poszukiwaniach na starodawne obrzędy pogańskie, stanowiące inspirację dla powstania obecnych. Możemy nawet dokopać się do pierwotnych wierzeń, takich jak animizm i rytuałów związanych z kultem Ziemi oraz naszej współzależności z przyrodą. Niektóre teorie antropologiczne wskazują na początki religii w doświadczeniach z psychodelicznymi roślinami. Człowiek próbował różnych roślin, grzybów i w pewnym momencie natknął się na te zawierające DMT, na grzyby czy też na kaktusy z meskaliną. Zobaczył, że oprócz tego świata jest jeszcze inny, który można obejrzeć podczas doświadczeń psychodelicznych. Zobaczył niebo i piekło, zobaczył inne istoty, których nie widać w zwyczajnej rzeczywistości. Zaczął je nazywać i modlić się do nich o wsparcie. Piękne malowidła na tybetańskich tankach buddyjskich przedstawiające bóstwa były ponoć odzwierciedleniem wizji po spożyciu tajemniczego napoju – somy. Na wielu obrazach czy też w wielu pradawnych opowieściach ludzie piją magiczny napój. W zależności od kraju i klimatu, jest to taki czy inny napój halucynogenny, otwierający świadomość i dający dostęp do głębszej wiedzy. Wiedza, którą człowiek czerpał i wizje, których doświadczył po kontakcie ze świętymi roślinami, prawdopodobnie znacząco wpłynęły na rozwój płatów przedczołowych, poszerzenie świadomości, a co za tym idzie na powstanie religii oraz rozwój filozofii.

Kiedy więc religia jako taka nie jest naszą ścieżką, to co nią może zostać? Jak odnaleźć istotę, sens świata, co do którego nie mamy żadnej pewności? Nie wiemy, po co i skąd się wziął ani o co w nim chodzi. Pozostaje to dla nas zagadką. Psychologia egzystencjalna i humanistyczna mówi, że skoro nie możemy dociec, jaki jest sens życia, to jedyne, co możemy zrobić, to nadać go sobie. Nikt nie wyjawi nam – wyłączając religię – celu naszego istnienia. Wielu filozofów zastanawiało się nad tym od tysięcy lat i jak dotąd nikomu nie udało się sprecyzować jednej, satysfakcjonującej, obiektywnej i naukowej prawdy. Mamy wiele ścieżek filozoficznych i jedną – najbliższą naszym przeczuciom, naszemu sercu, intuicji, wiedzy – możemy sobie po prostu spośród nich wybrać. Nie usiłując przytaczać rozmaitych nurtów filozoficznych (myślę, że filozof zrobiłby to lepiej niż ja) chcę jedynie zaznaczyć, że z psychologicznego punktu widzenia dla naszego zdrowia psychicznego dobre jest odnalezienie (bądź też stworzenie własnej) spójnej filozofii. Jeżeli nie chcemy zaprzątać sobie głowy kreowaniem całego poglądu na naturę bytu, to spróbujmy przynajmniej przyjrzeć się naszym wartościom. W co wierzymy? Co jest dla nas ważne? Co będzie dla nas istotne, gdy będziemy odchodzić z tego świata?

Ludzie zapytani o to, co jest dla nich ważne lub o cechy, które w sobie cenią, zwykle wymieniają kilka z następujących: odpowiedzialność, tolerancja, uspołecznienie, uczciwość, sprawiedliwość, humanitarność, lojalność, roztropność, umiarkowanie, odwaga, wiara, nadzieja, miłość, dbanie o środowisko, rozwój intelektualny, wiedza, prawda, dobro, empatia, sympatia, piękno, wolność, precyzja, dbanie o zdrowie, przyjemność, cieszenie się życiem, posiadanie (wartości materialne), ekscytujące życie, sukces (osiągnięcia), moc (władza), samorozwój, wolność, kreatywność, niezależność, świadomość, mądrość, jedność z naturą, spokój, pokój na świecie, harmonia, szczodrość, przyjaźń, respekt do tradycji, samodyscyplina, sprawiedliwość, pokój na świecie, wewnętrzna harmonia, życzliwość, szczodrość, wybaczanie, bezpieczeństwo, bezpieczeństwo rodziny, poczucie przynależności, duchowość.

Wartości odnoszą się do tego, co jest dobre, korzystne, istotne, użyteczne, piękne, pożądane i konstruktywne. Generują zachowania i wpływają na dokonywane przez nas wybory. Niektóre z nich są uniwersalne, inne zaś zróżnicowane kulturowo. W naszej kulturze agresywne zachowanie dziecka będzie raczej potępiane, w innej stanowić będzie cnotę, gdyż będzie cechą dobrego łowcy. Możemy także wyodrębnić kulturowe albo indywidualne wartości, wykształcane w zależności od celu życia danej społeczności czy też sensu istnienia jednostkowego.

Na początek dobrze jest określić, jakie znaczenie chcielibyśmy nadać naszemu życiu, a następnie zastanowić się, jakie w związku z tym wartości możemy kultywować. Warto tu mieć na uwadze, że – jak zauważyli psychologowie zajmujący się badaniem czynników wpływających na poczucie satysfakcji w życiu – najbardziej znaczącym elementem jest angażowanie się w aktywności przyczyniające się do większego dobra niż tylko własne. Zaobserwowali oni również, że im świadomiej żyjemy, im bardziej wykorzystujemy fakt naszego istnienia oraz nasz potencjał, im bardziej realizujemy swoje marzenia i robimy coś znaczącego, tym zdrowsi jesteśmy. Obniża się wówczas także nasz lęk przed śmiercią i zmniejsza prawdopodobieństwo wystąpienia nerwicy.

Na podstawie moich doświadczeń terapeutycznych oraz przeprowadzanych badań, osoby zapytane o sens życia wymieniają jeden lub kilka z poniższych:

 

Podążać za marzeniami

Pozostawić po sobie coś, co ma wartość ponadczasową

Dobrze wychować dzieci

Zrobić coś dla świata, przyczynić się do zmiany świata na lepszy

Zrealizować pełnię swojego potencjału

Stawać się lepszym człowiekiem

Cieszyć się każdą chwilą życia

Znaleźć i podążać za swoim przeznaczeniem

Rozwinąć ducha

Żyć długo i w dobrym zdrowiu

Rozwijać się (intelektualnie i duchowo)

Zdobywać wiedzę i mądrość

Mieć jak najwięcej dzieci

Poszerzać świadomość

Nauczyć się, poznać, spróbować, doświadczyć jak najwięcej

Być dobrym

Pozostawiać ten świat lepszym, niż zastaliśmy

Pomagać innym

Redukować cierpienie

Być twórczym

Żyć w pokoju

Kochać siebie i innych

Żyć w prawdzie

Zrozumieć świat

Poznawać świat

Uwolnić się od systemu

Mieć radość i przyjemności

Osiągnąć oświecenie i wyzwolenie

Pójść do nieba

 

Lista ta może stanowić inspirację do własnych przemyśleń.

Oczywiście, spotykam się także ze stwierdzeniami, że ktoś nie wie, nic go nie interesuje i wszystko wydaje się być bezcelowe, bo przecież i tak umrzemy. Można zastanawiać się, czy fakt skończoności pozbawia nasze życie sensu, czy też może przemijalność nadaje mu jeszcze większego znaczenie. Osoby, które straciły chęć do życia – nie mające motywacji ani siły, nie cieszące się niczym, nie odczuwające entuzjazmu, ciekawości świata, niczym się nie inspirujące, nie interesujące – być może czują gorycz, żal, rozczarowanie. Być może doskwiera im rozdzierający ból duszy, mają zamknięte serca, widzą świat i siebie w czarnych kolorach. Są to ci, których doświadczenia życiowe rozminęły się z oczekiwaniami; których wyzwania życiowe lub codzienność przerosły, spowodowały, że straciły nadzieję i nie potrafią już odnaleźć prowadzącego ich naprzód światełka. Tak właśnie czują się osoby z depresją, a często także z nerwicą. Niestety, tabletki „wyrównują” nasze emocje tymczasowo, a potem… przepisywane są nam kolejne antydepresanty czy też większe dawki.

Nie każdy jest gotowy, aby się odłączyć od Matrixu – jak powiedział Morfeusz – nie każdy chce wiedzieć, gdyż z wiedzą wiąże się nieodłącznie odpowiedzialność za własne wybory i działania. Kiedy już wiem jak jest, czy dalej będę udawać, że nie wiem?

Nerwica i depresja to takie momenty w naszym życiu, gdy pojawia się Morfeusz i zadaje pytanie o tabletkę. To momenty, kiedy zaczynamy widzieć, że coś jest nie tak, że żyjemy w iluzji. Przeczuwamy, że może być inaczej, ale jesteśmy przerażeni, ponieważ czujemy się w tym zupełnie sami, oderwani, bez wskazówek i jakiejkolwiek drogi. Jedyne, czego chcemy, to powrócić do dawnego, beztroskiego “ja”.

 

Konfrontacja ze śmiercią pokazuje nam, co jest w życiu naprawdę ważne. Nerwica pojawia się jako dar, żebyśmy oprzytomnieli i ocalili naszą duszę. Boimy się śmierci, ponieważ nie żyjemy tak jak chcemy – tak jak czujemy, że powinniśmy żyć; w sposób, do jakiego zostaliśmy powołani – nie podążamy naszą ścieżką, tylko obok niej, ewentualnie ścieżką cudzą. Nie ufamy sobie, nie wierzymy w siebie wystarczająco, żeby robić to, o czym marzymy. Wydaje nam się, że to pycha, grzech, rzecz niemożliwa: sięgać po tak wiele, spełniać marzenia! Otóż właśnie grzechem jest nie uznawanie własnej mocy! „Ach, kim to ja jestem, żeby pisać, przecież nie mam nic mądrego do powiedzenia”, „Czy to nie za późno, żeby zacząć studiować medycynę, przecież są inni, którzy robią to lepiej?”… To są nasze wewnętrzne demony. Głosy, których jest oczywiście znacznie więcej i które hamują nas w robieniu tego, co jest ścieżką naszego serca. Jak wynika z badań: osoby, które nie boją się śmierci oraz nie cierpią z powodu nerwicy czy lęków to te, które czują się spełnione w życiu, podążają za swoimi marzeniami, robią szalone i znaczące dla świata, dobre rzeczy. Mają poczucie, że nawet jeśli miałyby umrzeć teraz, ich życie było spełnione i że dbrze je przeżyli.

Ilu z nas może to powiedzieć? Ilu z nas robi to, co faktycznie nadaje sens życiu? Nerwica przyciska do muru i nie ma już odwrotu: „Albo zaczniesz żyć i oddychać pełną piersią, albo ci tę pierś zablokuję, a ty będziesz miał wrażenie, że umierasz”… i rzeczywiście umierasz, ponieważ w gruncie rzeczy już nie żyjesz. Nie ma od tego ucieczki. Nie ma innej drogi jak tylko zaufać i rzucić się w wir życia. Leki za kilka miesięcy przestaną działać i wówczas dopadnie cię to samo. Telewizja też nie jest ucieczką. O trzeciej rano krzycząca podświadomość wyrwie cię choćby z najgłębszego snu. Jeżeli autentycznie, uczciwie, całą duszą nie obudzisz się do życia, to będziesz męczyć się tak do końca swych dni, zmieniając jedynie leki. Czy wyobrażasz sobie coś gorszego niż piekło ciągłego uciekania do życia, od siebie, od Prawdy? Boisz się skończyć w piekle po życiu? Nie wiadomo nawet, czy ono istnieje, aczkolwiek to stworzone przez nerwicę z całą pewnością ma z nim wiele wspólnego. Nie jest to nawet walka. Nerwicy nie można pokonać. Nerwica to błogosławieństwo. Można ją tylko pokochać i przyjąć wraz ze wszystkim, co ma do zaoferowania.

Wiele osób zmagających się z lękami powie, że przecież wcale nie boi się śmierci. I rzeczywiście, nie lęk przed unicestwieniem i niebyciem jest dla nich najgorszą zmorą, lecz życie w szpitalu psychiatrycznym. Bycie bezwolnym, zależnym od innych, utrata życia, rodziny, rozczarowanie sobą bliskich. Pytani następnie o to, dlaczego tak bardzo nie chcą stracić dotychczasowego życia odpowiadają, że przecież jest takie piękne. Tyle cudownych rzeczy mogą robić! Rodzina jest dla nich tak ważna! Ale czy korzystasz ze wszystkich tych cudownych możliwości, które stwarza ci żywot? Czy spędzasz czas ze swoją rodziną, skoro jest ona dla ciebie aż tak istotna? Kiedy ostatnio czytałeś bajkę swojemu dziecku? Kiedy grałeś z nim w piłkę? Kiedy szczerze rozmawiałeś ze swoją partnerką?… Nie, nic z tych rzeczy. „Po pracy jestem tak zmęczony, że mogę jedynie oglądać telewizję”, „Nie wychodzę, bo się boję”, „Robienie ciasta z dzieckiem mnie nudzi”, „Żeby spełniać marzenia trzeba mieć pieniądze”… Skoro życie jest takie cenne i nie chcesz go tracić wegetując w wariatkowie jak warzywo, to dlaczego już teraz nie wykorzystasz każdej minuty na cieszenie się nim, na dawanie swej miłości innym, tworzenie piękna wokół siebie, podziwianie cudów natury – jeżeli jeszcze dzisiaj jesteś żywy?

Czym więc jest dla mnie sens życia? Po co tu jestem? Wiele osób pytanych o wymarzony, idealny dzień opowiada o domu na łonie natury, promieniach słońca, upragnionym spokoju, związku pełnym miłości, szacunku, wzajemnego wsparcia, o wolnym, przynoszącym spełnienie zawodzie, dbaniu o własne zdrowie i pielęgnowaniu bliskich relacji. Okazuje się jednak, że gdy posiądziemy wszystkie te cudowności, wcale nie czujemy się usatysfakcjonowani. Wciąż czegoś nam brak. Życie tylko dla siebie nam nie wystarcza, ba – nie wystarcza nam nawet życie dla własnej rodziny!

Łakniemy czegoś więcej. Do poczucia spełnienia potrzebne są nam cele, które służyć będą dobru nie tylko naszemu, lecz sięga będą znacznie dalej, te, którym przyświecać będzie jakieś wyższe dobro, ponadjednostkowe, uniwersalne. Oczywiście – poczucie bezpieczeństwa, udany związek, otoczenie przyrody, oddani przyjaciele, pasjonujące zajęcia – to ważne aspekty naszego życia, jednakże często nie czujemy się dobrze ze świadomością, że znajdujemy się w elitarnej garstce szczęściarzy. Myśl, że większość ludzi na świecie cierpi, doświadcza głodu, nie ma dachu nad głową, powoduje w nas nieprzyjemne uczucie, dysonans. Nie dość, że zostaliśmy obdarzeni obfitością, to jeszcze ciągle nam mało! Tyle mamy i nieustannie czegoś nam brak, zupełnie jak w bajce o złotej rybce. Nie potrafimy docenić tego, co nas otacza. Nie potrafimy cieszyć się drobnymi, codziennymi rzeczami. Zamiast tego sfrustrowani łkamy po kątach, ponieważ wiemy, że powinniśmy skakać z radości i dziękować za całe to bogactwo, które stało się naszym udziałem… lecz nie jesteśmy w stanie. Żyjemy w indywidualistycznej kulturze nastawionej na dbanie o siebie i dogadzanie sobie. Konsumpcyjny cykl zaspokajania potrzeb i chwilowej satysfakcji ma ukoić naszą wiecznie głodną duszę, lecz zamiast tego napędza niekończące się koło niedosytu.

Kultury kolektywistyczne mają inną percepcję potrzeb. Liczy się tam przede wszystkim globalne dobro. Dobro grupy, nie zaś szczęście jednostki. Jesteśmy istotami społecznymi. Przetrwaliśmy jako gatunek, ponieważ żyliśmy w plemionach i wzajemnie się wspieraliśmy. Potrzeba wsparcia i wspierania jest więc zapisana w naszych genach wraz z potrzebą życia w grupie, dbania o innych i o wspólne potomstwo. Zachodnie społeczeństwo utraciło tą (niezwykle ważną!) stronę życia, czego efektem jest odizolowanie i samotność. To właśnie izolacja jest zasadniczą przyczyną narastającego w nas lęku, nerwic i depresji. Jesteśmy zamknięci w naszych pudełkach, oddzieleni od ludzi i od Ziemi. Wykonujemy pracę, która często nie jest zgodna z naszą życiową ścieżką, wartościami i potrzebami. Ciężko pracujemy, żeby potem wydać wszystko w jeden weekend na zakupy w supermarkecie. Nie mamy czasu dla siebie nawzajem, nie mamy go także na odpoczynek ani na zabawę. Zapomnieliśmy nawet o tym, jak prawdziwie cieszyć się i celebrować życie. Nie umiemy się zrelaksować, bo prześladuje nas poczucie winy – powinniśmy przecież pracować! Czas to pieniądz! Naszym odpoczynkiem jest zajmowanie umysłu telewizją, Internetem lub grami. Chcemy po prostu nie myśleć, nie wysilać się. Nie mamy energii ani ochoty na czytanie, aktywność fizyczną i – co gorsza – na rozmowę z bliską osobą, na prawdziwy kontakt z drugim człowiekiem.

Jak pokazują badania etnograficzne [Szyjewski]: w czasach, gdy człowiek zajmował się polowaniem i zbieractwem, czas na pracę stanowił tylko cztery godziny dziennie. Potem odbywało się wspólne celebrowanie życia, jedzenie, tańce, śpiewy, czas spędzany z dziećmi, zabawa i nauka. Co takiego się stało, że praca jest ówcześnie najważniejszym elementem naszego istnienia? Gdzie się zgubiliśmy? Z tego co pamiętam – wychowywana w komunistycznym kraju – w czasach socjalizmu byliśmy nawoływani do pracy, która stała się wartością samą w sobie. Zapomnieliśmy, że Ziemia nas żywi, że możemy przetrwać zbierając owoce i hodując krowy. Jesteśmy tak dalecy od poczucia bezpieczeństwa, które daje nam Matka Ziemia, że życie w przyrodzie nas przeraża! Wydaje nam się, że nie przetrwamy bez pieniędzy. Nie wiemy, jak sadzić i pielęgnować rośliny, nie mamy na to miejsca ani możliwości. Ziemia jest płatna i z reguły do kogoś należy. Oddaliliśmy się od niej żyjąc w miastach, odgrodziliśmy się także od siebie nawzajem. Nasz komfort, przyzwyczajenia, styl życia są jak klapki na oczach i nie wyobrażamy sobie, że kiedykolwiek mogło być i mogłoby być inaczej. Mamy elektryczność, Internet, samochody, chroniące nas przed zimnem mieszkania, ciepły prysznic, przeładowane supermarkety, w których możemy dostać wszystko. Któż chciałby z tego rezygnować? Co prawda mamy także postępujące globalne ocieplenie (na obecnym etapie już nieodwracalne – ale kogo to obchodzi? Nasze wnuki będą żyć w dobie kataklizmu ekologicznego. Nas już przecież tu nie będzie). Nawet, gdybyśmy teraz zrezygnowali z używania samochodów, elektryczności i ogrzewania, to i tak nie cofniemy wyrządzonych szkód. Globalne ocieplenie możemy co najwyżej spowolnić, lecz… kto z nas ma na tyle siły, żeby zrezygnować z własnej wygody? Liczymy co najwyżej na inwencję naukowców, którzy wymyślą cudowny sposób na usuwanie dwutlenku węgla z atmosfery.

To właśnie osoby, które widzą, że coś jest nie tak w naszym życiu, w naszym świecie, to one są wojownikami światła, którzy potrzebują siły, aby wstać i pomóc innym cierpiącym. Nie wycofywać się zaś, nie znieczulać tabletkami, a zobaczyć, co przynosi im to doświadczenie – po co i dlaczego pojawiła się depresja czy nerwica? Czy jest w tym jakiś głębszy sens (nie jednostkowy, lecz sens życia uwzględniający szersze dobro)? Gdy poczujemy, że pomimo naszego cierpienia i braku siły mamy w sobie na tyle miłości, żeby dzisiaj zrobić chociaż jedną, małą rzecz dla innej zagubionej i nieszczęśliwej istoty, to będzie nasz pierwszy krok do wyzwolenia i uzdrowienia.

 

Ewa Holt

6 czerwca 2018