Ze świętymi roślinami spotkałam się biegając po molu handlowym – zakręcona jak zwykle, pędząca nie wiadomo dokąd, pijąca kolejną kawę, żeby mieć więcej energii i nie przytyć (bo po kawie przecież nie chciało się jeść). Tak oto właśnie spotkałam mojego znajomego – spadochroniarza, którego poznałam na szkoleniu z psychologii zorientowanej na proces – w tłumnej, warszawskiej Galerii Mokotów. „Przyjeżdża szaman” – powiedział mi. – „Będzie ceremonia”.

Wiedziałam, że muszę tam się zjawić. Bez wahania – bo co mi właściwie szkodzi? Czy może być jeszcze gorzej niż jest? Umrę to umrę. Wolę umrzeć niż tak żyć… Zadzwoniłam więc do organizatorów. Tyle terapii, tyle szkoleń, kursów, medytacji, studiowania psychologii i… cały czas czułam pustkę, ciągły brak satysfakcji bez względu na to, co robiłam. Nie objadałam się już kompulsywnie (byłam zaleczoną bulimiczką), nie piłam, nie miałam depresji, pracowałam i prężnie wspinałam się po szczeblach kariery psychoterapeutycznej. Prowadziłam warsztaty rozwojowe, medytowałam. Miałam rodzinę, dwoje dzieci, ćwiczyłam na siłowni, zdrowo się odżywiałam. Dbałam o ciało, wygląd i rozwój intelektualno-duchowy. Ot, taki standard warszawski: success woman, niezłomna, spełniona – bo przecież spełniona…? – wyprężona i zabiegana, lecz w środku… skrywała się we mnie wyrwa, pustka. Miałam za sobą pracę w korporacjach, wysokie obcasy, marynarki i rozpoczynające się wywiady w gazetach. Pomimo to notorycznie czegoś mi brakowało. Wiedziałam, że nie o takie życie mi chodzi, że jestem ciągle nieszczęśliwa, że brak mi autentyczności, prawdy, że próbuję przebić się przez coś… ale nie wiem przez co, a co gorsza – nie wiem do czego. Co miałoby czekać na mnie po drugiej stronie? Na końcu biegu, walki ze sobą… Myślałam, że mogę mieć wyparte traumy z dzieciństwa, że ktoś mnie molestował, że życie nie oszczędziło mi bolesnych doświadczeń w pierwszych jego latach – doświadczeń, których oczywiście nie mogę pamiętać, a które pozostawiły trwały ślad na mojej psychice. Wiedziałam też, że dzięki dostępnej psychoterapii nie dojdę do tego, do czego bym chciała. Freud stosował hipnozę – ale gdzie ja tu teraz znajdę prawdziwego hipnotyzera?! Hipnoza, w której miałam przyjemność uczestniczyć, była po prostu prowadzoną medytacją. Szukałam magii, a trafiałam na pokazy iluzjonistów.

Tak więc: znalazłam się w ogródku Margo (pięknej, warszawskiej czarownicy z długimi, siwymi włosami). Margo przedstawiła nam szamana z Ameryki Południowej i wyruszyliśmy w podróż. Pod Warszawę, w przyrodę, w głąb siebie i do siedziby tajemniczego Ducha. Nie wiem, jak opisać to doświadczenie słowami. Ayahuasca zaprowadziła mnie w miejsce, w którym nigdy wcześniej nie byłam. To był inny wymiar. Najpierw przeżyłam długą, męczącą walkę, po której rozpadłam się na kawałki. Zostałam rozszarpana przez upiorne, olbrzymie, czarne ptaszyska. „Nie mam siły, poddaję się” – powiedziałam zmęczona i porzuciłam walkę, a wówczas… umarłam po raz pierwszy. Tak po prostu. Pozostawiłam swoje ciało i przeniosłam się do innego świata. Świata utkanego z odmiennej materii niż ta, którą znałam. Wydaje mi się, że było to miejsce, o którym czytałam w Tybetańskiej Księdze Umarłych. Według niej przechodzimy przez tę rzeczywistość (bardo) po śmierci zanim ruszymy w dalszą drogę.

Na początku była cisza i ciemność. Chwilę później w tej ciemności zobaczyłam siebie: leżącą nago, z pomiętymi skrzydłami. Leżałam i nie miałam siły się podnieść, ale wiedziałam, że zawsze byłam, jestem i będę w tym wszechogarniającym spokoju i ciszy. Nie jako Ewa, ale jako duch – coś, co zawsze było, jest i będzie. Nie ma nic innego – tylko wieczne „jestem”: ciche, wszechobecne, wypełniające wszystko. Egzystencja będąca wibracja, dźwiękiem, melodia, która płynie w każdym przejawie życia…

Nigdy nie bałam się śmierci – tak przynajmniej mi się wydawało. Próbowałam nawet kilka razy – jako młoda dziewczyna – sama przenieść się na tamten świat, bo na tym było mi za trudno i nie potrafiłam go pojąć. Ayahuasca pokazała mi, że prawda jest inna: cholernie boję się umrzeć, kurczowo trzymam się życia i tego, kim jestem, bo tak naprawdę wcale nie wierzę w duszę, Boga i życie po życiu. Moja ścieżka duchowa, która była dla mnie bardzo ważna, okazała się być ściemą, ułudą, w którą chciałam wierzyć, by nadać memu życiu jakiś sens – kolejną zresztą, która – jak wszystko, co nieprawdziwe – w końcu się rozpadła. Walczyłam broniąc się rękami i nogami, żeby nie zostać unicestwioną. Myśl o tym, że ma mnie nie być, że zostanę wchłonięta, zabita, rozczłonkowana przez jakiś większy twór, napawała mnie paraliżującym lękiem. Chciałam, żeby ktoś powiedział, że tak się nie stanie, żeby mnie ktoś uratował z tego koszmaru ale nie było nikog tylko ja i nieukniona śmierć.

To był ostateczny koniec Ewy. Gdy w końcu poddałam się i zostawilam ideę jednostkowago życia, kiedy przekoczyłam ego, umarłam taka jaka jestem, wówczas zobaczyłam, że to wcale nie jest koniec. To był dopiero początek. Tak więc, widziałam siebie nago, w prawdziwym stroju Ewy, swoją prawdziwą twarz, siebie jako duszę, motyla z pomiętymi skrzydłami. Zaczęłam powoli rozpościerać skrzydła prowadzona przez przepiękny dźwięk, pieśń Shalom Alechem, którą śpiewała towarzyszka szamana. Poczułam w sobie życie – nowe życie, prawdziwe życie. Życie, które zawsze we mnie było… tylko uśpione, przyćmione, niedopuszczone przeze mnie do głosu. Zobaczyłam także węże penetrujące moje ciało w poszukiwaniu kolejnych wzorców. Znalazły je, znalazły cierniowe łańcuchy okalające moje ciało… a właściwie różowe piórka, moje sztuczne, różowe piórka (!), zakupy w Galerii Mokotów, kręcenie włosów lokówką, kupowanie spodenek, kremików i torebek… Cała ta czcza, zmyślona otoczka, upozorowana i napuszona, noszona przeze mnie jak skorupa – wszystko to, co okalało i zniewalalo moją duszę, nagle rozpadło się na kawałki.

Byłam wolna. Byłam częścią egzystencji, Boga, istnienia samego w sobie, częścią zielonego trawnika i szczekaniem psa. Zewsząd patrzyłam na siebie, zewsząd szłam sobie na spotkanie. Rano wybrałam się na spacer. Usiadłam na wzgórzu. Życie wibrowało we wszystkim, co postrzegałam, nade mną przelatywały owady, psy biegały przebierając niedbale łapami, drzewa szumiały swoją cichą piosenkę. Wszystko było Bogiem i ja byłam w tym wszystkim, wirująca w nieskończonym tańcu Shivy. „Jak mogłam bać się śmierci?” – pomyślałam. – „Jak mogłam pragnąć czegokolwiek więcej, gdy jestem wszystkim?” Śmierć zaś – coś, co ja miałam za dramatyczny koniec – okazała się być jedynie transformacją, zmianą formy, przywdzianiem nowego odzienia przez życie.